Usiadłam kiedyś na stopniu ołtarza w bocznej nawie kościoła. To była długa Eucharystia w dużym kościele. Ludzi było pełno, wszyscy trochę zmęczeni, ale każdy był. Naprawdę był, więc gdy przyszedł czas Komunii, i kapłan stanął koło mnie, ustawił się przed nim niekończący się łańcuszek ludzi.
Siedziałam koło nóg tego księdza i patrzyłam na kolejne Hostie podawane i podawane, i podawane (…) To trwało wieczność. Dość długo, by zobaczyć, jak bardzo różni ludzie podchodzi, mówiąc „Amen”. Różnej zamożności, aparycji, inteligencji. Każdy podobny do siebie, każdy ze swoją niepowtarzalną historią skrytą gdzieś na dnie serca:
– Ciało Chrystusa.
– Amen.
– Ciało Chrystusa.
– Amen.
– Ciało…
– Amen.
Chrystus dał się każdemu bez słowa. Nie pytał o nic. Ani o wiek, ani pochodzenie, nie sprawdzał przepustek. Dawał się. I pozwalał nieść się gdziekolwiek oni potem poszli. Bez słowa. Przemieniając swoją miłością. On jest Miłością.
Siedziałam tam i modliłam się, bym umiała tak żyć. By moje życie było jak Ten Chleb – ciche, sycące, kochające. Bym nie pytała o metrykę, nie sprawdzała annałów, tylko pozwalała się nieść tam, gdzie chcą mnie przyjąć, żeby się mną nażreć, żeby ze mnie wziąć, żeby mogli być kochani i by to kochanie przemieniało.
Lubię siedzieć blisko ołtarza, lubię patrzeć na ludzi idących po Chleb i czuć, że jeśli mają prawo do Tego Chleba, to mają je tym bardziej do mojego serca. Wszyscy. Mogą z niego wziąć i zanieść dokąd chcą, a ja nie będę pytać. Nie mogę iść inną drogą niż mój Pan.
Tylko miłość ma sens, wszystko inne przemija.