Poprzedniego wieczoru bawiliśmy się do późna przy ognisku. Dzieci chodziły spać, gdy nie miały już siły na dalszą zabawę. Wszystkie dużo później niż zwykle. Tak samo też wstaliśmy następnego dnia – później niż zwykle. Była niedziela, ostatnia niedziela wakacji.

Po leśnym spacerze, skakaniu po kamieniach w strumieniu i zbieraniu grzybów, pojechaliśmy do domu. Na Mszę świętą wybraliśmy się wieczorem. Często tak robimy, bo poranki u nas to czas, w którym bardzo nie lubimy się śpieszyć.

Dzieci nie przepadają za chodzeniem do kościoła. No nie lubią… Przykro mi z tego powodu, ale staram się zrozumieć. Na mszach “dziecięcych” nie lubią tak samo. Nie korzystają z nich ani mniej, ani więcej, za to świetnie się bawią, uatrakcyjniając sobie czas skakaniem, bieganiem i śmiechem z innymi dziećmi. Kiedy Tomek nauczył kiedyś ośmioro kolegów i koleżanek pokonywać tor przeszkód, który urządził na stopniach bocznych ołtarzy i na stojącej nieopodal ławce, a rodzice tych dzieci nie byli w stanie ich zabrać z tej coraz głośniejszej i coraz mniej bezpiecznej zabawy, postanowiliśmy nie chodzić już na msze dziecięce. Przynajmniej nie celowo. Lepiej, żeby przyszedł do nas na ręce i przytulił się na takiej dorosłej liturgii. W końcu wolimy wspierać w dziecku skojarzenie: msza święta – miłość mamy / taty czyli przytulanie, niż msza święta – wymyślny tor przeszkód w zabytkowej przestrzeni i zdenerwowana mama wyprowadzająca z kościoła. Bo ja się denerwuję. Kiepsko znoszę presję – wyimaginowaną lub nie – tych, którzy stoją i obserwują, i domyślałam się – pewnie mniej niż bardziej trafnie – co myślą o mnie i o moich dzieciach.

Tamtej sierpniowej niedzieli poszliśmy na mszę na 20:30. Dzieci późno wstały i miały jeszcze dość sił, żeby być o tej porze poza łóżkiem. Dwójka starszaków poszła do pierwszej ławki i tam nie robili nam wstydu. Młodsze dzieci lubią wzajemnie nakręcać swoje zabawy, więc każde z nas poszło w inną część kościoła z dzieckiem – ja z Tomkiem na prawo, Dominik z Lusią na lewo. Tomek nie był w humorze na godzinne tulenie się do mnie na rękach. Chyba powoli z tego wyrasta i wygrywa w nim chęć poznania świata. Gdy celebrans rozpoczął liturgię i z głośników rozległ się odbijający się od ścian dźwięk, moje dziecko krzyknęło:
– Echo! – ma bardzo donośny, przeszywający głos, gdy krzyczy.
– Cichutko!
– Echo! Echo! – zawołał jeszcze głośniej, ale echo nie odpowiedziało, więc zamilkł. Sprawdził to, co sprawdzić zamierzał. Pobył ze mną jeszcze chwilę, ale gdzieś w okolicy pierwszego czytania postanowił uwolnić się z uścisku i poszedł sobie. Chodził wzdłuż ławek nawą boczną, potem środkową, znowu boczną i tak parę razy. Był cicho. Później musiałam przejść na tył kościoła i tam z nim być, żeby nie wyszedł. Kilka razy coś do mnie powiedział, nic szczególnego – nie pamiętam. Nie miałam wrażenia, żeby zagłuszał słowa księdza. Później znów chodził między ławkami. Skakał po posadzce tak, jak parę godzin wcześniej po kamieniach w leśnym strumieniu. Bardzo go to zajmowało. Zaszedł do starszego brata i doszło między nimi do nieporozumienia, ale szybko się rozeszli. Nie hałasowali przy tym. Tomek dalej “skakał po kamieniach”.

Gdy msza się skończyła, wychodząca z Eucharystii kobieta rzuciła mi w gniewie, że powinnam natychmiast pojechać na Babińskiego (czyt. do szpitala psychiatrycznego). Kolejna miała twarz jeszcze bardziej ściętą i rozzłoszczoną. Idąc, bo nie potrafiła stanąć i powiedzieć mi w oczy, wykrzyczała, że są msze dla dzieci, że tam powinnam iść, że męczę dziecko i terroryzuję ich wszystkich, cały kościół, bo to jest terroryzowanie i wszyscy tak myślą, tylko nikt nie ma odwagi mi tego powiedzieć. Pomachała rękami, a potem odważnie wyszła z kościoła, zanim zdążyłam odpowiedzieć.

Słyszałam o tej wielkiej wojnie tych, co dzieci by do kościoła brali z tymi, którzy uważają, że to jest nie w porządku, bo przeszkadza innym. Wydawało mi się zawsze, że to teoretyczne rozważanie, a jednak nie, ta złość rzeczywiście żyje, bardzo silnie i realnie.

Gdy większośc ludzi już poszła, uklęknęłam i pokazałam dziecku tabernakulum. Powiedziałam, że tam jest Pan Jezus i poprosiłam, żeby się z Nim pożegnało. Tomasz stał chwilę, potem smutno stwierdził, że Pan Jezus zostaje tutaj sam i poszliśmy.

Tuż przed wejściem do samochodu Tomek zrobił niespodziewaną zwrotkę i wbiegł z powrotem do kościoła. Znów przemieszczał się między ławkami – tym razem biegł, a potem dał nura w jedną z pierwszych i zniknął mi z oczu. Usiadłam z tyłu i czekałam. W końcu wyjdzie. Popatrzyłam w tabernakulum. Wciąż byłam bardzo poruszona tymi wykrzyczanymi do mnie słowami. Może kobiety miały rację? Może wszyscy tak myślą? Może jestem złym rodzicem? Świrem i terrorystą. Trzymać dziecko w domu i nie zabierać do Pana?

I wtedy przyszła mi taka myśl, że to jest właśnie to pole, na którym dzisiaj rozgrywa się walka o to, czy za 20-30 lat ten kościół, w którym siedzę, będzie jeszcze kościołem, czy już przestrzenią wystawową, salą kinową, restauracją, hotelem? Czy będzie jeszcze ktoś, kto się modli. Czy będzie jeszcze chrześcijaństwo w Polsce, w Krakowie, tutaj. Jesteśmy wypychani z kościoła – my i nasze dzieci. A co, jeśli nie starczy nam siły, by to znieść i zostać? Co, jeśli nasze dzieci, teraz wypchnięte, nigdy już w te progi nie wrócą?

Tomek wynurzył się z ławki. Szybko odszukał mnie wzrokiem, uśmiechnął się od ucha do ucha i przybiegł. Przytulił się i poszliśmy do auta, gdzie czekała reszta rodziny. Podczas drogi powrotnej Dominik spytał retorycznie: “Co to za wspólnota, którą jeden czterolatek potrafi sterroryzować? Jak oni sobie poradzą, gdy przyjdzie prawdziwe zagrożenie?”

No właśnie, jak my sobie poradzimy? Kto przeniesie wiarę dla następnych pokoleń? I jak to zrobić? Jak?

Kliknij i udostępnij. Warto.

4 thoughts on “Pan Jezus zostaje sam

  1. Mam bardzo podobne odczucia. Mamy troje małych dzieci i już nie chodzę z nimi wszystkimi na Mszę… Parę razy ktoś rzucił okropną uwagę, typu: „to nie cyrk!”, ja kilka razy strasznie się zdenerwowałam na dzieci i doszłam do wniosku, że dzieci widzą mnie w kościele w bardzo złym nastroju! Teraz chodzimy osobno: ja z jednym, reszta w domu, później mąż z drugim, trzecie nie idzie w tę niedzielę – chodzą na zmianę. Sama nie wiem, czy to dobre, ale na razie nie mogę inaczej. Znaleźliśmy Mszę dla dzieci, na której jest totalny luz, ale to też nie jest fajne (dla mnie to jest chaos, za dużo się pozwala, dzieci może mają ok, rodzice spokój, ale też zero sacrum). Marzę o tym, żeby zrobić taką opcję dla rodzin, jaką proponował raz ojciec Szustak: rodziny są razem na Mszy do czytań (tyle wytrzymają nawet 2-latki), potem na czas kazania i modlitwy przedeucharystycznej dzieci przechodzą do sali obok i tam są z animatorem, mogą np. kolorować obrazki z Panem Jezusem, albo tańczyć, albo słuchać bajki), a potem znów dzieci wracają na samo przeistoczenie do rodziców i zakończenie (bez ogłoszeń, które robi się po kazaniu). Tak może by to działało…

    1. Mnie wcześniej takie komentarze nie spotkały, słyszałam tylko, że się zdarza.
      Natomiast przeraża mnie skala wypychania dzieci z przestrzeni publicznej – w szerokim kontekście – i z Kościoła szczególnie. To nie jest dobry kierunek.
      Też chodziliśmy z dziećmi na zmianę przez jakiś czas i myślę, doskonale rozumiem powód takiej decyzji.

  2. Kosciol, zeby byc zywym Kosciolem potrzebuje dzieci. Mam to szczescie, ze proboszczowie parafii w ktorych jestem ( Glubczyce i Genewa – parafia angielska) prosza i zachecaja rodzicow, zeby przychodzili z dziecmi na msze, adoracje: „Lepiej niech sie ponudza, pospia, pokaprysza, porozrabiaja i pobiegaja pod okiem Jezusa i przy Jezusie niz gdzie indziej”. 🙂 Pozdrawiam serdecznie

Skomentuj MilenaK Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *