Jako dziecko widziałam swoich rodziców i dziadków na coniedzielnej Eucharystii. Widziałam, że jedni do Komunii Świętej przystępują, inni śpią na kazaniach. Widziałam dziadka modlącego się co wieczór i klękałam do pacierza z babcią. Sama też do pacierza klękałam, gdy babcia była daleko. Modliłam się szczególnie gorliwie w tym okresie, w którym telewizja nadawała “Koło fortuny” i “Czar par”
– na czas modlitwy zamykałam drzwi oddzielające mój pokój od tego, w którym rodzice oglądali wymienione programy. Te drzwi są przeszklone, dzięki czemu w odpowiednim ustawieniu działały jak lustro i można było oglądać z rodzicami, chociaż nie wyrażali na to zgody. Pewnie nabrali by jakiś podejrzeń, gdybym przed snem ustawiała sobie skrzydło drzwi pod odpowiednim kątem, ale jak zamykałam je “do modlitwy, żeby telewizor nie przeszkadzał”, a potem otwierałam szybkim ruchem do tego położenia, które wcześniej sobie zaznaczyłam, nic nie podejrzewali. Czy tamta moja modlitwa była spotkaniem z Panem Bogiem, czy szopką?
Myślę nieraz o świadectwie wiary moich przodków i patrzę w przyszłość, na dzieci. Jak one widzą moją wiarę? Jak przekazać im, że to nie jest zestaw obowiązków, tylko relacja z Panem. I nie namawiam tutaj do bojkotu sakramentów – niech nas Bóg przed tym broni – mówię tylko, że nasze życie duchowe w zewnętrznych przejawach czasem bardzo trudno odróżnić od musztry wojskowej, apelu, albo zestawu codziennych ćwiczeń rozciągających i wzmacniających. Dzisiaj pacierz na mięśnie pleców, jutro robimy pośladki, a pojutrze dzień na regeneracje. Dzisiaj nie jestem mięsa, jutro procesja fatimska, pojutrze niedziela to do kościółka rano i do piątku z głowy, można się prężyć.
Nie da się wprowadzić dzieci w relację z Panem Bogiem, nie pokazując im swojej więzi z Nim. Czasem trudnej więzi, bo i tak bywa. Oznacza to, że trzeba zacząć rozmawiać o Panu i o swojej modlitwie z dziećmi, i trzeba też wpuścić je w te przestrzenie, które dotychczas były tylko moje. Takie “najmojsze”. W moim przypadku jest to modlitwa adoracji Najświętszego Sakramentu w kaplicy wieczystej adoracji. Zaczęłam zabierać tam dzieci. Skutecznie mi to tę modlitwę “po mojemu” uniemożliwia.
Kiedy Zosia (wtedy sześciolatka) pierwszy raz jechała ze mną, była ciekawa, gdzie to jest i co tam robię. Dała się wprowadzić w ten świat – słuchała uważnie, dopytywała, obserwowała.
Za drugim razem poszła, ale szybko się znudziła, i zaraz wyszłyśmy.
Za trzecim razem, gdy spytałam, czy pójdziemy, nie chciała. Poszłyśmy do parku.
Za czwartym razem powiedziałam, że idziemy do Pana Jezusa. Nie chciała, więc powiedziałam jej zgodnie z prawdą, że idziemy, bo potrzebuję z Nim porozmawiać.
– O czym?
– O tym, co się dzieje. O Was, Waszej nauce, o tym, że nie bardzo wiem, co zrobić z naszym mieszkaniem i domem. Musimy z tatą zdecydować, gdzie będziemy mieszkać. Chcę o tym wszystkim opowiedzieć Panu Jezusowi i Mu powierzyć. I o tym, że jestem ostatnio nerwowa i często jest w naszym domu niemiło. Nie lubię tego, jest mi przykro. Potrzebuję porozmawiać z Panem Jezusem, pobyć z Nim.
– Acha.
Zniosła w milczeniu wizytę trochę dłuższą niż wcześniejsze. I od tamtej pory mam poczucie, że rozumiemy się w kwestii modlitwy coraz lepiej.
Nie oznacza to, że teraz zawsze stoi na baczność na mszy i nigdy nie muszę jej już zwracać uwagi. To oznacza, że czasem sama ma coś Panu Jezusowi do powiedzenia.