Kiedy na początku marca byłam na mszy świętej, po komunii poczułam wielką radość z tego, że Pan JEST. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że do następnej komunii przyjdzie mi czekać dwa i pół miesiąca. To był 6 marca. A dzisiaj jest 31 maja.
Może nie powinnam się do tego przyznawać, ale powiem: nie brałam udziału w mszach za pomocą internetu. Pierwszej niedzieli obejrzałam sama w środku nocy retransmisję jakiejś i to był jedyny raz. Moment komunii rozszarpał mi serce. I nie miałam potem poczucia, że byłam na mszy, a raczej czułam, że potaplałam się w swoich emocjach: straty i żalu. Potem nigdy już nie próbowałam tego powtarzać.
Po wielu dniach sakramentalnego postu, weszłam do bazyliki św. Trójcy, uklęknęłam i pocałowałam posadzkę. Dopiero czując na wargach zimno kamiennej podłogi poczułam czym jest miejsce przeniknięte modlitwami świętych i łaską Pana. Ten kościół pisany z małej litery, który tyle razy przepędzałam z moich myśli, by móc wychwalać wspólnotę, te kamienie połączone zaprawą i zimne posadzki, kolorowe szkiełka w oknach, złote wykończenia, rzeźby i obrazy – to jest mój dom, bo w nim spotykam się z rodzeństwem, słucham Słowa i karmię się Panem. Jestem bezpieczna. To prawda, że Bóg jest wszędzie i Jego miłość dosięga nas gdziekolwiek się udamy, ale my potrzebujemy utulenia w arce, zapachu kadzidła, którego dym wznosi się ku niebu tak, jak nasze modły. Potrzebujemy miejsca, czucia i rytuału. Nawet jeśli przez dziesięciolecia byłam przekonania, że „mi tam nie trzeba”.