Czekałyśmy na autobus, kiedy usłyszałam: “Nie wiem, czy wierzę. Wiara zawsze przeplata się z niewiarą.” Słuchałam, ale nie rozumiałam o czym mowa. Obie przecież od tylu lat z Panem i o Panu. Ona wiele dłużej niż ja, a teraz niby nie wierzy?

Wsiadłam do autobusu wciąż myśląc, jak można mówić, że nie wierzy się w Boga, jednocześnie będąc tak bardzo zaangażowaną w to, co z Bogiem związane i w swój rozwój duchowy. Autobus kołysał się miarowo, a ja wciąż myślałam – rekolekcje, msze, spotkania, modlitwa własna, wciąż rozwijana i pogłębiana, prowadzenie spotkań modlitewnych, dzielenie się owocami swoich studiów i kontemplacji, pozytywne informacje zwrotne od innych ludzi, którzy w jej słowach i tym, co robi, widzą Jezusa. I jak to: “nie wierzę”?

Minęło już wiele lat. Wiele razy w ciągu nich myślałam, że właściwie nie wierzę. Wiara kojarzy mi się często z tym, że gdzieś w głębi siebie czuje się, że Bóg jest i że chce się być z Nim. Tymczasem w głębi mnie wiele razy nie ma nic, jest obojętność, albo wręcz przekonanie, że wszystkie nasze praktyki religijne są trochę dziwne, a trochę śmieszne. Ogołocone z poczucia Bożej obecności, z sacrum, wyglądają i są dość niezwyczajne, trudne do obronienia.

Wiara przeplata się z niewiarą, jak dzień z nocą, jak chłód poranka z ciepłem dnia, jak wdech z wydechem. Nie można tego zatrzymać, znaczyłoby to koniec świata, koniec naszej relacji z Panem. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy, że wierzyć, to odpowiedzieć Bogu na Jego wychodzenie do nas. I kiedyś, naiwnie, sądziłam, że będę Panu MÓWIĆ jakieś słowa i to będzie wiara. Może jeszcze udział w wydarzeniach religijnych i już.

Jak od lat słyszę brzmiące mi w uszach, że wiara przeplata się z niewiarą, tak też ciągle brzmi mi: “Szukajcie Pana, gdy pozwala się znaleźć, wzywajcie Go, dopóki jest blisko.” (Iz 55,6) Uświadomiłam sobie to będące ze mną wezwanie do szukania w jednym z moich najtrudniejszych dni. W domu nic się nie układało, było nerwowo, byłam zmęczona i – jak to mówią – nie wiedziałam, jak się nazywam. Nie był to moment modlitewny, przynajmniej nie w tym znaczeniu, że Bóg do mnie wychodzi, posłał do mnie Swojego Syna, zbawił mnie i teraz ja usiądę, skupię się, “postawię się w Bożej obecności” i Mu ODPOWIEM. Nie, zdecydowanie nie. Wręcz przeciwnie. Pierwsza myśl była: “Modlić się? Co za bzdura, kto ma na to czas i siłę, i możliwości i chęci?! No i po co? Tu trzeba ratować codzienność, to, co na bieżąco, tu się pali!” I jeśli tak czasem myślisz, to odpowiedź jest taka, jak i do mnie: “Szukaj Pana, a resztę dostaniesz. Póki jest blisko, póki pozwala się znaleźć.”

Nasza wiara to ciągłe szukanie. Rozciąga się między “jest blisko” a “jakoś Go nie widzę” i tak ma być. Wiara z niewiarą. Ważne jest, co my w tym robimy, w którą bramkę kopiemy piłkę. Tamtego dnia nie miałam siły nic kopać. Mówię: “dobra, wszystko na co mnie stać, to zapalenie świeczki na znak tego, że Cię szukam, bo chcę Cię znaleźć, to teraz POZWÓL SIĘ ZNALEŹĆ”. Jak dziecko, które bawi się w chowanego, ale tak, żeby rodzic wołał zza drzwi: “Znajdź mnie! Tu jestem!”

Bóg jest blisko, naprawdę blisko. Kiedy nie wpatrujemy się w dziury naszej niewiary, tylko szukamy, On woła nas po imieniu. Zapalenie świeczki to nie jedyny sposób na szukanie, w zasadzie chyba w ogóle nie najlepszy. Ostatnio odkrywam, że kiedy niewiara znów wydaje się silniejsza, można znaleźć Pana w litanii, w różańcu, w koronce do miłosierdzia Bożego. W miarowości powtarzanych modlitw. W “chcę być z Tobą i Twoja”. Czasem tylko na chwilę, na jeden wdech przed kolejnym nurkowaniem w “nie wiem czy wierzę”. Bóg da tyle, ile trzeba, byśmy się nie utopili, tylko “szukajcie Pana, gdy jest blisko, wzywajcie Go, dopóki pozwala się znaleźć”. Jest blisko.

Kliknij i udostępnij. Warto.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *