“Zdrowa duchowość jest to więc duchowość więzi, relacji, przyjaźni z Bogiem, z drugim człowiekiem i z samym sobą – i umiejętność utrzymania tych trzech wymiarów w harmonii. (…) Nie można doświadczyć bliskości Boga bez doświadczenia relacji z człowiekiem. Bo przez to, co ludzkie, Bóg do nas mówi.”

ks. Krzysztof Grzywocz, “Patologia duchowości”, wyd. WAM 2021, s. 45

Często widzę w Kościele ludzi, którzy duchowość i rozwój religijny utożsamiają z poświęcaniem coraz większej ilości czasu na odmawianie modlitw, pacierzy i czytanie religijnych tekstów. Wiele razy odbywa się to kosztem pogłębiania czy naprawiania relacji z bliskimi, a nieraz wręcz po to, żeby od tych relacji uciec. To nie jest niestety droga do wielkiej świętości, to droga na manowce. Żeby móc mówić o naszej duchowości, duchowości matek i ojców, musimy też powiedzieć o naszych rodzinach i o relacjach w nich. Jestem przekonana, że życie społeczne, w tym rodzinne, jest katalizatorem rozwoju duchowego, że w kontaktach z ludźmi, zdobywamy wiedzę o tym, kim jesteśmy i jacy jesteśmy, i odkrywamy też jaki jest Bóg. Oczywiście nie dzieje się to automatycznie, to tylko katalizator… a może AŻ katalizator?

Kiedy jestem w domu z najbliższymi, przeżywamy wiele miłych i wiele trudnych chwil. Zdarzają się takie tygodnie, w których przyjemny jest tylko moment przykładania głowy do poduszki i zapadania w sen. I gdzieś pomiędzy wieczornym myciem zębów, a wsuwaniem drugiej nogi pod kołdrę, wraca do mnie myśl zasiana dawno temu na szkolnej katechezie, że człowiek wierzący stara się być taki, jak Jezus i robić to, co On by zrobił. Tylko jaki jest Jezus? Jaki jest Bóg? Mówi o tym Pismo Święte i nie starczy mi życia, żeby je przestudiować, przemodlić, żeby stać się Słowem Bożym dla innych, dla tych, dla których być może będę jedyną Biblią, jaką przeczytają. I właśnie tutaj z przyspieszonym kursem praktycznym wpada moja kochana rodzina. Oni pomagają mi to zrobić i nie odpuszczają treningu.

Rodzina nie jest wspólnotą modlitewną ani nawet nie formacyjną, choć obie te rzeczy: modlitwa i formacja, w rodzinie się dzieją. Rodzina to wspólnota życia. Przede wszystkim towarzyszymy sobie w codzienności. I źle się dzieje, jeśli gubimy wymiar zwykłego, prostego stawiania kolejnych kroków dzień po dniu, razem. To właśnie przez tą wspólną drogę w prozie życia, zbliżamy się, jeśli chcemy, do poznania Boga. A poznając Go, stajemy się do Niego podobni. Święci.

Tak, jak napisałam wcześniej, to nie dzieje się automatycznie: można żyć w rodzinie dobrej i kochającej się, i nie budować tym swojej wiary. Żeby budować, trzeba mieć odniesienie do Boga, trzeba Go szukać, chcieć Go poznać. Gdy tak jest, życie rodzinne pomoże i poprowadzi na drodze wiary. I będzie się to działo w bardzo prostych momentach, często w sposób zadziwiający.

Kiedyś zatrzymałam się przygotowując wyprawkę naszemu kolejnemu dziecku. Wiedziałam już dobrze, co mu będzie potrzebne, jakie śpioszki, pieluszki, gdzie łóżeczko. Zabezpieczałam kolejne jego potrzeby i uderzyło mnie nagle, co to znaczy, że człowiek rodzi się nagi i bezbronny. Zanim jeszcze przyjdziemy na świat, już ktoś o nas myśli i dostajemy wszystko, co jest nam potrzebne. Przyjmuje nas miłość. I wcale nie jesteśmy kłaniającymi się w pas, nie robiącymi swoją osobą kłopotu, miłymi gośćmi, nie! Przewracamy świat naszych rodziców do góry nogami, testujemy ich odporność na ciągłe pobudki i wierność w trwaniu przy nas. Tacy jesteśmy. I ja taka jestem dla Boga. On przygotowuje dla mnie dzień po dniu to, czego potrzebuję i tak, jak dziecko jest przyjęte przez miłość, tak mnie przyjmuje Miłość Boga każdego dnia. Piękną modlitwą jest pomyślenie o tym i poczucie wdzięczności, i bycia kochaną.

Innym doświadczeniem jest spojrzenie z boku, np. na relację mojego męża z dziećmi. Na jego pracę budowania tych relacji, wsłuchiwania się w ich opowieści, ograniczania siebie, by zrobić miejsce dzieciom. Kiedy zachęca je do tej czy innej aktywności i cierpliwie czeka, aż dojrzeją do niej. Pokazuje, otacza propozycjami, ale też czeka na zgodę, szanuje odmowę. To piękne. Czasem trzeba dwoić się i troić, żeby zachęcić (np. do nauki). I znów aż trudno nie zacząć kontemplować tego, że tak, jak Dominik asekuruje, wspiera i prowadzi nasze dzieci, tak Bóg podsuwa mi kolejne myśli, spotkania, słowa i stwarza mi przestrzeń do tego, żebym poszła dalej w świętości (nie, żebym już taka była, ale chciałabym), i jak delikatnie, i dyskretnie mnie prowadzi, szanując moje decyzje, moją wolę. W odróżnieniu od Dominika, który dziecka do zrozumienia czegoś zmusić nie może, Bóg mógłby zmusić i sprawić, żebym myślała czy czuła to, co On chce i wie, że jest dobre (On naprawdę wie!), tymczasem zdecydował się być Bogiem obecnym i towarzyszącym, a nie gromiącym i zmuszającym. I jednocześnie Bogiem, który nie zniechęci się, nie zmęczy, nie odstąpi. A jaka ja jestem? Jaka jestem dla innych, od moich dzieci zaczynając, a kończąc na przypadkowo spotkanych ludziach. Czuję, że wiem lepiej i muszę przekonać za wszelką cenę (zmusić), czy kładę propozycje i nie ustaję w ich ponawianiu, szanując wolność?

Takich momentów, które prowadzą wprost do modlitwy i kontemplacji jakiejś cechy Boga, do rachunku sumienia, do podziwiania dobra w innych osobach, jest bardzo wiele, gdy dzieli się życie z ludźmi. W każdej wspólnocie tak jest, nie tylko w rodzinie, ale w rodzinie chyba najintensywniej. Przykłady, które podałam są pozytywne, ale życie obfituje też w trudne lekcje. Dla mnie ostatnio najmocniejszą jest lekcja własnych granic. Domownicy pokazali mi gdzie są granice, których wolałabym nie mieć wcale: granice mojej cierpliwości, mojej siły, otwartości, empatii, granice między miłością dla innych a własną. I nie mam na myśli dylematu: “dziecko chce ze mną zagrać w planszówkę, ale mi się nie chce, jestem egoistką”, tylko sytuacje, w których jest nam emocjonalnie trudno, bo nerwy napięte są do granic, i ja muszę wybrać, czy zadbam o siebie i swoje emocje, czy o emocje rozpłakanego dziecka. Bywa, że to ja jestem bardziej potrzebująca i to też trzeba umieć przyznać. Przykład prosty, to wtedy gdy zostawiam płaczące niemowlę i wychodzę na 4 minuty do drugiego pokoju, bo inaczej zaraz eksploduję. Potrzebuję być dla siebie samej dobrą przyjaciółką. “Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego.” Jeśli dla siebie jestem niedobra czy nawet okrutna, to jaka będę dla dzieci? Co im dam? Przecież wymagania wobec siebie, i gwałty na sobie samej, replikuje się na potomstwo – to odruch, to normalne, biologicznie uwarunkowane (tak myślę), że wychowujemy tak, jak traktujemy siebie. Przyglądanie się sobie, rozbrajanie własnych intencji, rozliczanie się z tym, co już się zrobiło, to bolesne, ważne i satysfakcjonujące momenty. Dobrze robić to w perspektywie tej Bożej miłości, która przyjmuje nagie i bezbronne dziecko z troską, życzliwością i uwagą. Mnie tak przyjmuje i Ciebie.

– Mamo, dlaczego nie krzyczałaś i jesteś dla mnie dobra? Przecież zrobiłem ci krzywdę.
– Bo Pan Bóg jest dla mnie dobry i żadnym piorunem we mnie nie uderzył, chociaż zasłużyłam na to już wiele razy. A ja chcę być taka, jak On.

I na tym, wydaje mi się, polega przekazywanie wiary. Na pracy, by być taką, jak On. W rodzinie bywa to trudniejsze, bo trzeba wytrwać dzień po dniu, przez lata, z ludźmi, którzy doskonale wiedzą, jak Cię zranić, i w nerwach czasem to robią. Nawet jak później żałują, to rana zostaje. Ale też trudno o głębszy i intensywniejszy kurs świętości niż rodzina. To doskonałe miejsce do budowania swojej relacji z Bogiem.

Kliknij i udostępnij. Warto.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *