Karen Edmisten była wychowana bez religii. Sama o sobie pisze, że myślała, że pozostanie ateistką do końca życia, ale stała się “desperacko nieszczęśliwa”. Zaczęła szukać.. Studiując filozofię i różne religie (za wyjątkiem chrześcijańskiej oczywiście, bo ta wydawała się jej kompletnie bezsensowna i nielogiczna), czekała na coś, co – jak pisze – ma sens.

Historia Karen

Od czasów liceum Karen przyjaźniła się z katolikiem. Rozmawiali między sobą, jak rozmawiają przyjaciele, o sprawach ważnych, o tym, co ją zatrzymuje, nad czym się zastanawia, na jakie pytania próbuje sobie odpowiedzieć, a ten chłopak odpowiadał z wnętrza Kościoła, odpowiadał tak, jak odpowiadają katolicy. Po jakimś czasie uznała, że jego propozycje zawsze mają najwięcej sensu i tak przyszło jej nawrócenie. Spokojnie, wypracowane latami poszukiwań.

Ale najpiękniejsze dla mnie było zdanie, które powiedziała o przyjacielu katoliku:

“Nigdy nie byłam dla niego projektem do nawrócenia.”

Zatrzymały mnie te słowa. Są niesamowite. Z jednej strony świadectwo życia, ponieważ przyjaźnili się, jego wiara była jawna, oczywista i widoczna. Z drugiej strony fakt, że ten przyjaciel – jak mówi Karen – zawsze był gotowy do udzielenia odpowiedzi na jej pytania i udzielał ich. Muszę to tutaj podkreślić: był gotowy udzielić odpowiedzi na ZADANE pytania, a nie wyskakiwał z prelekcjami i kazaniami, gdy sam czuł się powołany, żeby (na/po)uczać. Ten proces trwał latami, proces jej poszukiwań i jego towarzyszenie w tym.

Zatrzymało mnie to, bo wiele osób, które znam, wielu z nas, zostało w Kościele wychowanych do tego, by walczyć z ludźmi, którzy nie są tacy dokładnie jak my w swoich przekonaniach czy swojej wierze. Sprzeciwiamy się, staramy się żyć tak, żeby nas zauważyli, że jesteśmy tacy inni i tacy z tym szczęśliwi, z uporem maniaka manifestujemy nasze katolickie zachowania, zaznaczamy je, podkreślamy. A wszystko to, zapominając o zwykłej, ludzkiej przyjaźni, obecności, wspieraniu. Tak, jakby Jezus, który przyjaźnił się z Marią, Martą i Łazarzem, jadał ze wszystkimi i rozmawiał z uwagą również z tymi, którzy nie przyjmowali Jego nauki, nam kazał okazywać ludziom wyższość przez sprzeciwianie się im albo przez przedmiotowe ich nawracanie. Tymczasem całkiem dobrą, ważną drogą jest po prostu przyjaźń. To w niej odkrywamy przed drugim człowiekiem nasze serce, w tym też wiarę i nadzieję, jakimi żyjemy i w ten sposób pozwalamy je poznać.

Warto pomyśleć

Jakie mam intencje, kiedy wchodzę w relację z drugim człowiekiem? Czy mam w tyle głowy, że trzeba go szybko wpychać do Kościoła jak najgłębiej (najlepiej do mojej wspólnoty), czy może po prostu go spotykam? 

Czy ufam Bogu, że sam prowadzi ludzi ich własnymi drogami, każdego z nas inaczej i nie musi mi wcześniej przestawiać planu do akceptacji, ani nawet do wiadomości? Mogę nie wiedzieć i nie rozumieć!

Kiedy opowiedzieć o wierze?

Będąc z ludźmi w przyjaźni, idąc z nimi, możemy odpowiedzieć na ich pytania, ale tylko na te, które rzeczywiście zadają, a nie te, które nam się wydaje, że zadać powinni. Ludzie zadają pytania o wiarę, gdy są na to gotowi! Nie wcześniej! Naszą rzeczą jest być gotowym odpowiedzieć, gdy padną, a wcale nie jest prosto taką gotowość mieć. Mamy nad czym pracować, przynajmniej ja mam.

Przyjaźnić się z drugim człowiekiem, to okazać się bliźnim drugiego. Zawsze jest mi bardzo wstyd, gdy chrześcijanie nie posiadają tej zdolności. Nie widzą, nie słyszą, nie stają obok, idą dalej, jak kapłan i lewita z przypowieści o miłosiernym Samarytaninie (por. Łk 10, 25-37). Również wtedy, gdy ja sama nie okazuję się bliźnim mojej siostry i mojego brata. Nie wydaje mi się, żeby jakakolwiek moja pobożna praktyka była coś warta, jeśli zawodzę w miłości.

Kliknij i udostępnij. Warto.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *