“(…) oto anioł Pański ukazał się Józefowi we śnie i rzekł: Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu; pozostań tam, aż ci powiem, bo Herod będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić. On wstał, wziął w nocy Dziecię i Jego Matkę i udał się do Egiptu;” [Mt 2, 13n]
Uwielbiam wyobrażać sobie podobny moment w moim życiu. Rodzę dziecko gdzieś daleko od domu i krewnych, w zatłoczonej miejscowości. Nie w szpitalu czy mieszkaniu, tylko za miastem – może w altance na ogródkach działkowych albo na wsi w jakiejś stodole. Wcześniej musieliśmy tutaj dojść z powodu głupiego przepisu. Szczęśliwie dziecko urodziło się całe i zdrowe, mi też nic nie jest. Staram się ogarnąć swoje połogowe ciało i poznać zwyczaje malucha, ustawiamy rytm karmienia piersią, zwykłe rzeczy. Jestem zmęczona. Mąż śpi obok. Przebudza się gdzieś nad ranem, jeszcze jest ciemno, ja lekko drzemię, nasłuchując, czy dziecko nie płacze, a on mówi: “Wstawaj, jedziemy na Węgry, tutaj nie jest bezpiecznie.” Patrzę na niego z niedowierzaniem i śmieję się:
– Obudź się. Śniło ci się coś?
– Tak, śnił mi się anioł, mamy uciekać, grozi nam niebezpieczeństwo.
– To tylko sen.
– Idziemy.
– Idziemy spać.
– Kaśka wstawaj, będą nas szukać, musimy wiać.
– Przewietrz się, dobrze ci zrobi i nie budź mnie więcej.
Gdyby to był mój sen, nie budziła bym nikogo z jego powodu. A może nawet bym nie powiedziała nikomu, a św. Józef “wstał, wziął w nocy Dziecię i Jego Matkę” i wyemigrował. Jak żołnierz pod rozkazem. W nieznane.
Gdyby to mój mąż miał taki sen, nie dałabym mu wiary. Pomyślałabym, że stresu miał chłop dużo, to mu się teraz śnią głupoty, ale żeby mi tym głowę zawracać to już przesada.
Józef był wyćwiczony w modlitwie. Jako pobożny Żyd, modlił się często psalmami, czytał Torę i żył w przekonaniu, że Bóg może od niego czegoś chcieć. My już tego przekonania często nie mamy, wydaje się nam, że do każdego Bóg może mówić, ale nie do nas. Nawet jak się modlimy, to w rytm naszych przekonań o tym, ile jakiego pacierza Bogu się należy – ile na prośbę, ile na cud, ile na co dzień. Tymczasem On może czegoś od nas chcieć, i kiedy się modlimy, mamy ćwiczyć się w słuchaniu, w dostrzeganiu Bożej obecności, śladów Jego działania w naszym życiu i w świecie. I kiedy tę lekcję pamiętania o Bogu obecnym mamy odrobioną, możemy skutecznie rozpoznać Jego bezpośrednie wołanie albo sen z aniołem.
Maryja wiedziała, że trzeba iść i wstała, gdy mąż wołał. I można tutaj snuć domysły, że nie miała wyjścia, jako żona, ale ja wolę myśleć, że rozpoznała ogień w oczach Józefa. Ona wiedziała, że to człowiek w szukaniu Boga zaprawiony i jak on mówi, że Pan każe iść do Egiptu, to trzeba jego rozeznaniu uwierzyć i przez to spełnić wolę Pana. Są wśród nas ludzie, którym trzeba wierzyć, ufając, że rozeznali wolę Bożą. Tacy, jak Józef: przemodleni, pachnący Pismem Świętym, stabilni i pewni. A im bardziej my będziemy ludźmi szukającymi Pana, modlącymi się, adorującymi Jezusa w Najświętszym Sakramencie, spożywającymi Go w Komunii, tym łatwiej rozpoznamy na czyje słowo warto zejść nawet do Egiptu, a kto przemawia tylko własnymi emocjami, własną wolą.
Czasem do modlitwy starczają trzy słowa powtarzane miarowo: Boże, jesteś tu, Boże, jesteś tu, Boże, jesteś tu…