Miałam ostatnio okazję napisać artykuł do dwumiesięcznika Krzyż Mogilski. Miał dotyczyć modlitwy osobistej, mojej własnej, codziennej. Poniżej jego treść. Dopiero po napisaniu zobaczyłam, że jest rozwinięciem i kontynuacją moich adwentowych Paciorków codzienności. Tylko „Paciorki..” były pisane z innej perspektywy, z góry. Zresztą zobacz sam.
Można bardzo wiele napisać o modlitwie osobistej. Podobnie, jak o miłości czy przyjaźni. I napisano: o miłości, o przyjaźni i o modlitwie wiele. A jak spytasz kogoś, czym jest miłość, to i tak masz szansę na odpowiedź: “jak spotkasz, to będziesz wiedzieć”. Z modlitwą jest podobnie. Gdy będziesz się modlić, to zauważysz. Istnieje też ryzyko, podobnie, jak w miłości, że chociaż kochasz i jesteś kochany, dopiero w jakimś szczególnym momencie zdasz sobie z tego sprawę i powiesz nagle: “łał, przecież ja go kocham!” albo “przecież ja się właśnie wtedy modliłam!”.
Nie da się opisać tego, czym i jaka jest modlitwa osobista jakoś szybko i wyczerpująco, bo jest ona tym, co dzieje się między dwoma osobami: Bogiem i Tobą, Bogiem i mną. Ma swoją dynamikę – jak każda relacja, i swoje rytuały. Przechodzimy też przez wzloty i przez trudności w różnym natężeniu. Najgorzej, gdy w ogóle modlitwa wypada z naszego życia, wyparta przez zmęczenie czy zapracowanie, jak to u mnie czasem bywa. Dużym kłopotem też może być znalezienie dobrego miejsca na modlitwę.
W ramach przygotowania się do napisania tego artykułu, poprosiłam członków Domowego Kościoła z naszej parafii, by napisali mi o swojej modlitwie. Pytałam ich też o to, jak radzą sobie z trudnościami. Miłosz podchodzi do tematu pragmatycznie: “staram się wypracować sobie nawyki”, co jest super radą, bo współgra z naszą psychiką, czyli z naszymi realnymi ludzkimi uwarunkowaniami – jeśli powtarzamy określoną czynność regularnie, staje się ona naszym nawykiem. “Stałe pory modlitwy” – napisał ktoś inny. Super!
Bardzo też fajnie radzi sobie Magda: “Modlę się w drodze do pracy żeby nie zapomnieć wieczorem o postanowieniu modlitwy. Modlę się do Ducha Świętego o zabranie rozproszeń i do Matki Bożej o pomoc.”
I chociaż sposobów na to, żeby się modlić regularnie, codziennie, mamy trochę, i tak są dni, gdy się nie da, gdy po prostu dochodzimy do ściany..
Miałam kilka tygodni temu ciężki dzień. Taki naprawdę ciężki dzień, zatłoczony emocjami, zmęczeniem i zdenerwowaniem, kiedy nie wiedziałam już czy krzyczeć, czy płakać, czy rzucić wszystko i uciec w Bieszczady. Krzyczałam i płakałam. Denerwowałam się na dzieci, na siebie, na wszystko. Może nie byłoby tak potwornie czarno, gdyby ten stan nie trwał i nie narastał od tygodnia! Żołądek ściśnięty i żadnego, ale to kompletnie żadnego pomysłu, jak wybrnąć. Modlitwa “porządkuje chaos w głowie, otwiera serce na drugiego człowieka, pozwala przetrwać trudy dnia codziennego” – to wszystko prawda, ale ja wtedy nie byłam w stanie się modlić w żaden sposób. Nie umiałam. Nawet mi modlitwa do głowy nie przyszła, aż do momentu, w którym przelotnie rzuciłam okiem na ikonę Chrystusa, która stoi u mnie.. na parapecie. Obok zakurzona świeczka. Pomyślałam: “Ty tu jesteś i ogarnij. Nie mam pojęcia jak, bo tego ogarnąć się nie da.” I zapaliłam tę świeczkę na znak Jego obecności.
Wystarczyło 30 minut, by z poziomu dno i pięć metrów mułu, ciemność totalna, nie ma czym oddychać, znaleźć się nagle w swoim zwykłym, normalnym, codziennym życiu, z uśmiechem, z życzliwością. Patrzyłam, jak rozjaśniają się moje dzieci, jak ja zaczynam jaśnieć, jak codzienność zmienia się w raj. I nie wiedziałam, do tej pory nie wiem, jak to się stało.
I tak właśnie działa Bóg. Potrzebuje naszej otwartości, tego byśmy przestali kurczowo trzymać kierownicę i szarpać autem naszego życia na prawo i lewo. A my potrzebujemy modlitwy. Tego by regularnie przychodzić do Pana i być. Wtedy dochodzi do spotkania, które nas przemienia. Zawsze przemienia i rozjaśnia. Jak miłość.
Mogilski Krzyż
Artykuł został opublikowany w numerze wrzesień – październik (4/190), dostępnym tutaj.