Moje życie znowu się zmieniło – przeprowadziliśmy się i mamy więcej przestrzeni. Trochę tak śmiesznie, bo dawniej siedziałam w kuchni, bo tylko tam można było usiąść wieczorem i włączyć światło do pracy, by nikogo z domowników nie budzić, teraz mam pokój do czytania, pokój komputerowy… i też siedzę w kuchni wieczorem.
Myślę ostatnio o ciszy. Najpierw o tym, że cisza już we mnie nie mieszka, a ta zewnętrzna nie dosięga serca. Po wielu latach na biegu, w huku codziennych spraw, zatraciłam, albo tylko przysypałam gdzieś, umiejętność trwania w wewnętrznym skupieniu. Jest ono łaską większą, niż kiedykolwiek myślałam. Pisałam o tej stracie niedawno na innym blogu, tutaj:
Modlić można się zawsze
…i wszędzie, zapewne. Tak, to prawda. Najpierw poza czasem modlitwy, modliłam się też w komunikacji miejskiej, na rowerowej wycieczce, na spacerze. Świetne to było. Potem nie było już czasu na modlitwę, na spacery i na rower, a w końcu i i z komunikacji miejskiej przestałam korzystać. Zaczęły u mnie królować modlitwy przerwane i urwane, planowane, ale nigdy nie zaczęte, chciane, ale zapomniane, i akty strzeliste, westchnięcia, wezwania i uśmiechy w stronę kościołów, obrazów, Pisma, a tak naprawdę w stronę Jedynego, którego znaki materialne przypominają. Tyle tylko miałam do dania. Albo tylko tyle dałam radę dać, bo były też i takie spotkania z Panem, na które nie miałam po prostu siły.
I przyszedł teraz czas, gdy na nowo trzeba dać Bogu czas. Taki wydzielony, osobny, tylko Jemu poświęcony. Gdy zmienia się moje zewnętrzne „tu i teraz” zawsze na nowo trzeba przemyśleć, co zmieniło się w duchu.
I wiesz, boję się, boję się, że to się nie uda, że nie wytrzymam z Nim w ciszy, że już nie umiem się modlić, a wszystko, co dotychczas zrobiłam w tej materii to pusta atrapa.
A poza strachem czuję lekkie podekscytowanie, bo to jest jak powrót do domu po długiej wyprawie. Będzie inaczej niż było, nie mniej wspaniale.